Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/432

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
426
KOSMOPOLIS.

stwę nieszczęścia biedne, bezbronne dziecko. Nazajutrz, koło południa, znalazła się ona w pracowni i siadła koło pani Steno, podczas gdy Lincoln pracował nad portretem, prawie już skończonym, któremu dawał ostatnie dotknięcia zbyt wymagającego pendzla, a Alba pozowała na fotelu, pogrążona w myślach i blada jak zwykle. Florentyn Chapron bawił tu także przez chwilę i odszedł wsparty na kuli, której przez ostrożność ciągle używał jeszcze. Odejście to wydało się chwilą najstosowniejszą dla Lidyi, tak, że postanowiła skorzystać ze sposobności i jak gdyby fatalność jaka chciała jej ułatwić dzieło hańby, pani Steno dopomogła jej, przerywając nagle pracę malarza, który, malując w milczeniu przez pół godziny, zatrzymał się i ocierał pot z czoła, tak dalece wkładał on w swe dzieło całą swą stność.
— No, no, mój Linco — rzekła z czułą troskliwością kochanki starszej — trzeba, żebyś odpoczął. Od dwóch godzin malujesz ciągle i do tego tak usilnie... Ja, choć tylko patrzę na ciebie jak sybarytka, a czuję się zmęczoną...
— Ja zaś wcale nie jestem zmęczony — odrzekł Maitland, kładąc jednak paletę i pendzel i począł zwijać papierosa.
Zapalił go i mówił dalej z dumnym uśmiechem:
— My się wcale nie męczymy; my, amerykanie, posiadamy zdolność pilności, jakiej świat stary niema już wcale... Dlatego też są rzemiosła,