Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
254
KOSMOPOLIS.

— Dziękuję ci, żeś mi to przypomniał — rzekł Montfanon i przetarł ręką czoło — przyrzekam, że będę spokojny...
Zaledwie wyrzekł te słowa, gdy się drzwi otworzyły i ukazał się inny salon, oświecony także a sądząc z gwaru rozmowy przepełniony gośćmi (zapewne są tam pani Steno i Alba — pomyślał sobie Julian) i baron wszedł w towarzystwie Ardei. Zaznajamiając tych panów ze sobą, popowieściopisarz uderzony był kontrastem zachodzącym między trzema jego towarzyszami. Hafner i Ardea we fraku wieczornym, z kwiatkami w dziurkach, mieli wyraz twarzy otwarty i szczęśliwy dwóch mieszczuchów, których sumienie wolne jest od wszelkich udręczeń. Zwiędła zwykle twarz dawnego giełdziarza była teraz ożywiona, wejrzenie zawsze surowe miało w sobie pewną czułość. Co do księcia, to zawsze ten sam wyraz bez troski dziecka zepsutego oświecał jego twarz jowialną. Ale za to bohater z pod Patay, w butach dużych, z szerokiemi barkami, obciśniętemi w surdut czarny i nieco wytarty, miał twarz tak pomarszczoną, jak gdyby poorały ją zgryzoty. Intendent niewierny, zmuszony do zdawania rachunków swym panom wspaniałomyślnym i ufającym, niema z pewnością wyglądu bardziej smutnego i zakłopotanego. A przytem jedyną rękę tak szybko i szorstko założył na tył, że żaden z nowoprzybyłych nie śmiał swej mu podać. To postępowanie bezwątpienia nie było takiem, ja-