Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
236
KOSMOPOLIS.

Nakoniec Montfanon położył uroczyście swą rękę na ramieniu towarzysza i ściskając je silnie, zawołał:
— Słuchajno, Dorsenne, nie mów mi już nic więcej. Zgadzam się na to, czego odemnie żądasz, ale pod dwoma warunkami. Pierwszy, żeby pan Chapron stanowczo przyjął to, co ja postanowię. Powtóre, że cofniesz się z tego wraz ze mną, jeżeli ci panowie będą udawali zuchów... Chcę ci pomódz w wypełnieniu obowiązku miłosierdzia, ale nic więcej, rozumiesz mnie? Nic więcej... Wprzód, nim przyprowadzisz do mnie pana Chaprona, powtórzysz mu dosłownie moje żądanie...
— Dobrze, dosłownie — odrzekł powieściopisarz i dodał — oczekuje on na rezultat moich zabiegów...
— A więc wracam do Rzymu zaraz z tobą... Sekundanci Gorskiego musieli już być u niego, a gdy się ma zamiar ułożyć pokojowo sprawę, nie należy jej odwłóczyć. Trzeba jednym zamachem położyć koniec refleksyom i napadom miłości własnej... Nie pójdę na procesyę, ale niedopuścić do złego czynu jest także dobrem, jest rodzajem modlitwy do Boga...
— Pozwól mi uścisnąć twą rękę, mój wielki przyjacielu — zawołał Dorsenne — teraz dopiero rozumiem, co jest prawdziwie dzielny człowiek.
Gdy w trzy kwadranse później powieściopisarz wysiadł przed domem na ulicy Leopardiego, odprowadziwszy wprzódy Montfanona, uczuł przed