Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
232
KOSMOPOLIS.

— Jakie to piękne! jakie piękne! Takiemi słowami można przemawiać do umierającego!
I powtarzał sobie:
Peto quod petivit latro poenitens... i czegóż żąda ten biedny łotr, ten Dyzma, którego kościół uczynił świętym za to jedno zdanie: „Panie, pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do Królestwa Twego“... Ale przyszliśmy już... schyl się, bo kapelusz sobie pognieciesz... No, a teraz czego chcesz odemnie?... znasz dewizę Montfanonów: excelsior et firmior, coraz wyżej i coraz stalej... dobrych uczynków nigdy nie jest za wiele... Jeżeli to jest możliwe, wołam: jestem! jakeśmy niegdyś wołali przy apelu...
Ta dziwaczna mieszanina żarliwości i żartu, wymowy pełnej zapału i fanatyzmu politycznego lub religijnego, malowała całego Montfanona. Ale wesołe usposobienie znikło natychmiast z jego twarzy ruchliwej i naiwnej, w miarę, jak słuchał opowiadania, bardzo zręcznie ułożonego przez Dorsenne’a. Powieściopisarz w rzeczy samej nie popełnił tego błędu, żeby miał odrazu przedstawić swą propozycyę. Wiedział on, że dyskusya z dawnym żuawem papiezkim jest niemożliwą. Albo uważać ją będzie za głupią i potworną, albo też będzie w niej widział obowiązek miłosierdzia do spełnienia i wtedy, jakkolwiek sprawa ta będzie mu nie na rękę, przyjmie ją w ten sam sposób, w jaki zwykle daje jałmużnę. Te to struny