Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
140
KOSMOPOLIS.

— Jedno tylko można sobie wyobrazić, to jest to, coby było, gdybyśmy się byli wcale nie rodzili?... — rzekła Alba Steno.
Słowa te wygłosiła takim tonem dziwnym, że rozmowa, rozpoczęta przez Hafnera, urwała się odrazu. Słowa, pełne myśli, wywołują zawsze ten skutek w tych pogawędkach leniwców, którzy nie przywiązują żadnej wagi do zdań przez siebie wygłaszanych. I jakkolwiek jest to paradoksem potępiać życie wśród zbytku, zwłaszcza gdy się ma zaledwie lat dwadzieścia, hrabianka jednak była widocznie szczerą. Jakież źródło było tej szczerości; czy w sercu jej miodem, zranionem głęboko? Dorsenne zadał sobie to pytanie może sam jeden, gdyż rozmowa zmieniła się natychmiast. Lidya Maitland, wskazując wachlarzem rękawy Alby, która oddalona była od niej o dwa krzesła, spytała się z pewną delikatną, jakkolwiek może mimowolną, ironią.
— To z muszlinu jedwabnego, prawda?
— Tak — odrzekła hrabianka i wstała, pochylając się i wyciągając ramię dla zadośćuczynienia ciekawości swej pięknej sąsiadki. Ramię to było wątłe, nerwowe, pokryte puszkiem jasnym, przebijającym się przez delikatną materyę czerwoną, którą spinał węzeł ze wstążek tego samego koloru na szczupłych barkach i przy rękach. I słychać było, jak Ardea, przechylając się ku Fanny, piękniejszej dziś niż zwykle, zarumienionej nieco, spytał: