Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze raz pocałował ją w rękę, schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju.
— Jak Boga kocham, skompromitowałem się! — mruczał, przeskakując po kilka schodów.
W bramie wpadł na pana Alfonsa, który przywitał go drwiącym śmiechem.
Pan Józef aż się cofnął.
— Cóż tak krótko? — spytał go ironicznie Alfons.
Pan Józef wpadł w gniew.
— Mój kochany... mój kochany... — mówił prędko — odłóż twoje niewczesne żarty na później!
— Cóż u licha! wyglądasz tak, jakby cię nieprzyjemność spotkała?...
— Proszę cię, daj mi pokój! — krzyknął Józef, usiłując go wyminąć.
— Cha! cha! cha!... — śmiał się Alfons.
— Proszę cię — bełkotał drżącym głosem pan Józef — wiesz, że jestem prędki...
— Więc i cóż?... — odparł wyniośle Alfons.
— To — że ci mogę powiedzieć przykre słówko...
— Podobasz mi się! A pojedynek od czego?
W tej chwili ukazał się w bramie Sielski, który szybko wbiegł na schody.
Na ten widok rozdrażnieni młodzieńcy uspokoili się. Pan Alfons spojrzał na pana Józefa, a pan Józef na Alfonsa.
— To on!... — szepnął Alfons z nienawiścią.
— Wiec i ty dostałeś odkosza? — spytał zdumiony Józef.
— Naturalnie!... A mimo to, jak widzisz, nie tracę zimnej krwi...
— Niech go licho porwie! — mruknął Józef i wyszedł na ulicę. Pan Alfons podążył za nim.
Gdyby obu młodych ludzi natchnął duch wieszczy, przekonaliby się, że w tej chwili Ludwik opowiadał Jerzemu ich niefortunne oświadczyny, i że się bardzo śmiano na górze.