Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

młodzieży, otaczającej jego żonę — i westchnął. Trwało to jednak bardzo krótko. Przypomniał sobie bowiem, że dziś właśnie zaczyna się dla niego epoka odpoczynku i kuracji mleczno-owocowej, po której odmłodzony, wzmocniony na duszy i ciele, wróci do Warszawy objąć napowrót stanowisko pana domu.
Małgorzata weszła zebrać naczynie.
— No i cóż? — spytał pan Dudkowski, wykałając zęby po mleku. — Pyszna miejscowość, nieprawda!... Czegóż się tak krzywisz?...
Kucharka, zrobiwszy kilka wysileń w celu opanowania się, wybuchła głośnym płaczem.
— Czyś zwarjowała? — rzekł pan Dudkowski, powstając, z krzesła.
— Ach, panie! — jęknęła — jak mi tu smutno, jak mi tu tęskno!... Niema do kogo gęby otworzyć, wszyscy tacy ordynarni... A najwięcej żal mi tego Feliksa, co na pierwszem piętrze froterował podłogę, bo mi dziś akurat śniło się, że spadał z jakiejś wieży, i że go złapała nasza sklepikarka.
Pan Dudkowski włożył ręce w kieszenie.
— I ty myślisz, głupia, że on się z tobą ożeni?...
— Powinien się ożenić, ale się nie ożeni, jeżeli ja uschnę z płaczu w tej zapadłej dziurze, gdzie nawet porządnego mięsa nie kupi.
Panu Dudkowskiemu przemknęło przez głowę, że nim tu odzyska siły i małżeńską powagę, może pierwej stracić wierną sługę. Unikając zatem dalszych objaśnień, wyszedł do ogrodu.
Był to najcenniejszy klejnot jego majątku. Wieczór nie pozwalał przypatrzeć się wszystkim pięknościom ogrodu, ale zato oblewał go jakimś tajemniczym urokiem. Panu Dudkowskiemu zdawało się, że miejsce to nie ma granic, że drzewa są wyższe, a maliny i porzeczki gęstsze, niż były w rzeczywistości. Pierwszy raz od bardzo dawna odetchnął pełną piersią, ciekawie słuchał dalekiego szczekania psów