Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc bierzecie? — spytał Ślimaka.
— Co nie mam brać?
— I jutro pojedziemy do rejenta?
— Pojedziemy.
— A dziś wieczorem ugodzimy się u mnie.
— Można i dziś.
— No, kiedy tak — rzekł Hamer po chwili — to ja wam coś powiem. Ja wam dam siedemdziesiąt pięć rubli za morgę i ja nie dopuszczę, ażebyście tu zginęli. Waszą żonę odwieziemy na kolonję i pomieścimy w szkole. Tam ciepło. Oboje przezimujecie u nas, a ja za robotę będę wam płacił jak naszym parobkom.
Aż podrzuciło Ślimaka słówko — parobek. Milczał jednak.
— Bo wasi gospodarze — kończył Hamer, podnosząc się z progu — oni wam nie dadzą pomocy. Oni nie mają chrześcijańskiego serca. To bydło... Bywajcie zdrowi.
— Szczęśliwa droga — odparł chłop.
Hamer odszedł. Przed zachodem słońca zajechały sanki i nieprzytomną Ślimakową odwiozły na kolonję. Ślimak jeszcze został na pogorzelisku. Przedewszystkiem wydobył z pod mierzwy woreczek ze srebrem, drugi z banknotami i ukrył je w kieszeniach sukmany. Potem zniósł do stajni resztę odzieży i sprzętów ocalonych z pożaru, a nareszcie — rzucił paszy krowom. Zdawało mu się, że nieme stworzenia patrzą na niego z wyrzutem, jakby pytając:
— Co wy najlepszego robicie, gospodarzu?...
— Cóż mam robić?... — myślał chłop. — Jużci zostało mi trochę grosza, nawet sporo, ale co z tego? Choćbym się odbudował i konie kupił, to znowu coś wypadnie, bo miejsce nieszczęśliwe. Niemiec, jak tu osiędzie, złe odczyni; ja nie potrafię.
Wieczór zapadł, ale Ślimak jeszcze kręcił się między zgliszczami, czując, że go coś tak trzyma w miejscu, jakby mu