Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W sali pierwszy komendant mazura ochrypnął tak, że całkiem zamilkł. Wnet rozległ się inny, potężny głos basowy:
— Panie rond, panowie koszyk!...
— Ile pan dajesz? — zwrócił się zdesperowany gospodarz do kupca. — Co za oryginalne położenie!... — dodał, pobrzękując podkówkami.
— Daję dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt rubli za włókę, bez targów — odparł stanowczo kupiec. — Jutro dam tylko dwa tysiące.
— En avant!... — ryknął bas w sali.
— Nigdy! — odparł dziedzic. — Wolę sprzedać chłopom.
— Chłopi dają panu tysiąc pięćset rubli, a dadzą — najwyżej — tysiąc osiemset.
— Więc wolę sam gospodarować...
— I dziś pan sam gospodaruje, a co z tego?...
— Tournez!... — zawołano z sali.
— Jakto co?... — oburzył się dziedzic. — Ziemia pyszna, lasy, łąki...
Kupiec machnął ręką.
— Ja, panie, wiem, co tu jest — odparł. — Wiem od pańskiego rządcy, który się na Nowy Rok oddalił.
Dziedzic rozgniewał się.
— Więc ja sam rozkolonizuję!... — zawołał.
— I weźmie pan po dwa tysiące za włókę, a przez ten czas młoda pani umrze z nudów — odparł kupiec z uśmiechem.
— Chaîne! z lewej strony! — zabrzmiała komenda.
— Boże! co robić?... — westchnął dziedzic.
— Podpisać ugodę — odpowiedział kupiec. — Przecież teść pański donosi w liście, że ja dam cenę możliwie najlepszą i że zasługuję na ufność.
— Partagez!...
W sieni po raz trzeci zabrzęczało, potknęło się, uderzyło