Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wasz to interes, ino gromadzki.
— Właśnie, że mój! — zawołał rozgniewany Grzyb.
— Taki, jak i mój.
— Właśnie, że nie taki... — upierał się, wybijając pięścią. — Kto mi się nie spodoba, tego nie dopuszczę do kupna i basta!...
Szynkarz uśmiechał się.
Łukasiak, widząc, że Ślimak blednie, co było znakiem wielkiego gniewu, ujął Grzyba za rękę.
— Chodźta, kumie, do dom — rzekł. — Poco się swarzyć o sprawę jeszcze niepewną? Chodźta, kumie.
Grzyb spojrzał na Josela i podniósł się z ławy.
— Zatem chceta kupować beze mnie? — spytał znowu Ślimak.
— Wy kurczęta w lecie kupowaliśta bez nas — odparł Grzyb.
Obaj z Łukasiakiem podali ręce szynkarzowi i wyszli z izby, nie pożegnawszy Ślimaka.
Josel patrzył za nimi i wciąż się uśmiechał.
Gdy kroki ich ucichły na śniegu, zwrócił się do Ślimaka:
— A widzicie, gospodarzu, jak to źle Żydkom chleb odbierać? Ja straciłem przez was z pięćdziesiąt rubli, wy zarobiliście dwadzieścia pięć, ale za to kupiliście sobie gniewu we wsi za jakie sto rubli...
— I oni bez mnie kupiliby grunt od dziedzica? — spytał Ślimak.
— Dlaczego nie mają kupić bez was? Co ich obchodzi wasza strata, kiedy im będzie dobrze?
Chłop kręcił głową.
— No, no! — szeptał.
— Ja — mówił Josel — może mógłbym pogodzić was z gromadą, ale — co mi po tem? Już raz skrzywdziliście mnie, a serca to nigdy do mnie nie macie.
— I nie pogodzisz? — spytał Ślimak.