Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pogodziłbym, ale ja mam swoje warunki.
— No?...
— Wy, Ślimaku, oddacie mi najprzód te pięćdziesiąt rubli, com w lecie przez was stracił, a potem... potem — wy budujecie na swoich gruntach chałupę i wynajmiecie ją mojemu szwagrowi.
— Co on tam będzie robił?
— On będzie trzymał konie i będzie dojeżdżał do kolei.
— A ja co będę robił z mojemi końmi?
— Wy będziecie mieli grunt.
Chłop podniósł się z ławy.
— No, już mi nie dawajcie herbaty — rzekł.
— Nawet jej nie mam w domu — odparł Josel niedbale.
— A ja wam pięćdziesiąt rubli nie zapłacę, ani chałupy dla szwagra nie zbuduję.
— Jak wam się spodoba — odparł szynkarz.
Ślimak opuścił karczmę, trzaskając drzwiami; Josel zwrócił za nim swój spiczasty nos i spiczastą brodę i uśmiechał się melancholijnie. Wśród cieniów nocy Ślimak potrącił dworskiego parobka, który niósł na plecach ćwierciowy worek zboża, później spostrzegł przekradającą się między opłotkami dworską dziewkę, która kryła gęś pod kożuchem, a Josel wciąż się uśmiechał. Uśmiechał się, kiedy płacił parobkowi dwa złote za zboże z workiem, uśmiechał się, kiedy nabył gęś od dziewki za butelkę kwaśnego piwa, uśmiechał się, słuchając gospodarzy, jak radzili nad kupnem folwarku, uśmiechał się, płacąc staremu Grzybowi dwa ruble od sta na miesiąc, i uśmiechał się, biorąc od młodego Grzyba dwa ruble od dziesięciu na miesiąc.
Uśmiech nigdy nie schodził z jego ostrych rysów, jak brudny kaftanik w czarne pasy nigdy nie rozdzielał się z jego ciałem.
W chacie Ślimaka już zgasł ogień na kominie i dzieci