Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop spuścił bat ku ziemi, i przychyliwszy głowę, spoglądał na żonę.
Jakkolwiek dawno wzdychał do trzeciej krowy, przecie wydatek kilkudziesięciu rubli i tak nagła zmiana w gospodarstwie wydały mu się rzeczą potworną.
— Złe w ciebie wstąpiło czy co?... — zapytał.
Baba ujęła się pod boki.
— Co we mnie miało złe wstąpić? — mówiła, podnosząc głos. — Cóż to, mnie już nie stać na krowę? To Grzyb swojej babie kupił wózek, a ty mi bydlęcia żałujesz?... Są przecie dwie krowy w oborze, a boli cię o nich głowa?... A miałbyś ty całą koszulę, żeby nie te stworzenia?
— O la Boga! — jęknął chłop, któremu szybka wymowa małżonki poczęła mieszać myśli. — A czemże ty ją wykarmisz; bo mi przecie ze dworu więcej paszy nie sprzedadzą. No, czem?... — pytał.
— Weź od dziedzica w arendę tę oto łąkę, a będziesz miał paszę — odpowiedziała żona, wskazując na płat trawy między gruntami Ślimaka i Białką.
Bliskie urzeczywistnienie najśmielszych marzeń przeraziło chłopa.
— Bój się Boga, Jagna, co ty gadasz? Jakże ja wezmę łąkę w arendę? — spytał.
— Pójdź do dworu, poproś pana, zapłać czynsz za rok i tyle.
— Zwarjowała baba, jak mi Bóg miły! Przecie dziś nasze bydlę z tej samej łąki szczypie trawę darmo; a jak zapłacę czynsz, to co?... To już nie będzie darmo.
— Jak zapłacisz czynsz, to będziesz miał trzecią krowę.
— Choroba mi po niej, kiedy i za nią i za łąkę trzeba płacić. Nie pójdę do dziedzica...
Żona przysunęła się i zajrzała mu w oczy.
— Nie pójdziesz? — spytała.
— Nie pójdę.