Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz ty, łobuz, że to wszystko moje?
— At! — odparł Jaś z uśmiechem. — Roi ci się coś po głowie i tyle.
— Ma się wiedzieć, że moje, bo jak zechcę, to ci się nie dam patrzeć.
I powiedziawszy to, Antek odepchnął swego oficjalistę od okna. W Jasiu zawrzała krew, tak więc ścisnął za kark swego pana, że ten aż się w kłębek zwinął, a uwolniwszy się z trudnością, gniewnie zawołał:
— Uhu!... to z ciebie taki zuch?... Spróbuj się ty tak ze mną jeszcze raz, a dam znać o tobie do cyrkułu, psiawiaro!
Jaś, usłyszawszy to, struchlał. Czuł on, że bezsilny ten chłopiec pobił go dyplomacją, i że wobec niego niczem jeszcze byli: pan Piotr, pan Karol, a nawet majster Durski!
Około dziesiątej wieczorem, dwaj chłopcy poszli znowu ku nadwiślańskiej dzielnicy. Tam przeleźli jakąś dziurę w parkanie i o kilka kroków od niej ujrzeli wielką beczkę po cukrze, która leżała poziomo.
— A co?... to ci spanie!... — szepnął Antek, włażąc pierwszy do tego osobliwego buduaru.
— Bój się Boga! — odezwał się drżący Jaś — a jak nas tu kto złapie?
— To i cóż?... nic nie ukradłem, nikogo nie zabiłem... Cóż mi kto zrobi? — odparł Antek.
Z ciężkiem sercem Jaś wgramolił się za nim i utonął w starej, napół przegniłej słomie, pośród której znajdowało się wiele innych rzeczy, stanowiących to, co zwykli ludzie nazywają śmieciami.
Wkrótce zmęczenie pokonało wstręt, i Jaś zasnął w barłogu tak spokojnie, jak niegdyś w rozsuwanem łóżeczku, ukołysany szmerem matczynej modlitwy.
Na drugi dzień, jeszcze szaro było na dworze, gdy obaj chłopcy wymknęli się przez ten sam otwór w parkanie, który służył im za wejście. Idąc pustemi ulicami, Jaś mówił pacierz,