Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do mnie zgódź, a dam ci jedzenie i takie spanie, że się będziesz pocił w trzaskające mrozy!
— Ha! spróbuję... — rzekł Jaś po krótkim namyśle.
— No, to daj rękę na zgodę! — zawołał ulicznik i, uderzywszy go w dłoń z całej siły, dodał:
— Chodź za mną, a dopiero poznasz, com ja za jeden!...
Wyszedłszy stamtąd i wyminąwszy kilka niezabudowanych uliczek, dotarli do lepianki, otoczonej zrujnowanym parkanem. Tu Antek kazał zatrzymać się Jasiowi, a sam wszedł na podwórko.
Na podwórku stał wózek, leżała spora kupa piasku, a obok niej, jak żołnierz na warcie, spacerował barczysty mężczyzna, z rudemi włosami, w półkożuszku i z wyrazem filozoficznego spokoju na twarzy, nie odznaczającej się zresztą inteligencją.
Antek skradał się jak wilk, mając widocznie powody unikania tęgo zbudowanego mężczyzny. Niebardzo też zagłębiając się w podwórze, stanął przy furtce i krzyknął:
— Panie Marcinie!... Bondziur!...
Drab zwolna odwrócił się, uważnie popatrzył na ulicznika i, przesunąwszy czapkę od tyłu głowy ku przodowi, odparł:
— Na jeden bok!...
— A oddał panu ten Walek, złodziej, woreczki? — pytał Antek.
— Tyś sam złodziej! boś mu worki sprzedał za kieliszek wódki, choć były nie twoje.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco ulicznika, który począł ostrożnie zbliżać się ku środkowi podwórza, mówiąc:
— Łże jak pies!... żeby mię Matka Boska skarała... Sam mi wyrwał worki i jeszcze mię tak strzelił pod oko, że musiałem chodzić do doktora... Żeby mię tak choroba tłukła!
Słabo rozwinięty pan Marcin nie wiedział, czy wierzyć, czy nie wierzyć tej dziwnej historji. Antek tymczasem zbliżył się do kupy piasku i, uderzając ją nogą, rzekł z westchnieniem: