Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kom, którzy w tej chwili spoglądali na niego martwemi oczyma.
Istotnie! inni nawet psiarczyków porządnych nie umieli wykształcić!...
Myśli jego znowu skierowały się do sieroty.
— Dobrze — mówił — więc sprzedam cugowe konie, ograniczę się jeszcze bardziej, spadnę do klasy dorobkiewiczów, ale któż mi zaręczy, że cała moja praca nie pójdzie na marne, że chłopiec nie umrze, albo nie zepsuje się?
— Czyń to, co przypada na ciebie, a o reszcie nie myśl!... — mówił głos.
I otóż szlachcic zdecydował się. Postanowił powiększyć rodzinę o jednego członka, który go miał najwięcej kosztować. Robił to bez fałszywego entuzjazmu, na zimno, czując, że spłaca dług, nieuiszczony w pomyślniejszych czasach.
Jeżeli mu się Jaś nie uda, wówczas czeka go zawód, pośmiewisko ludzkie, a kto wie nawet, czy nie wyrzuty ze strony własnych dzieci. Ale jeżeli się uda?...
Było to duże ryzyko, lecz nie on pierwszy ryzykował. Jego pradziad kilkanaście razy grał o życie, a choć wkońcu przegrał, zostawił dobre imię. Jego znowu ojciec grał także raz... w djabełka o dwie wsie!
Wybiła trzecia rano, gdy pan Anzelm siadł do pisania listu, a siadł na żelaznym fotelu, który niegdyś zajmowali wojownicy, znakomici obywatele i święte matrony. Czuł on, że jest im równy, choć składa w ofierze tylko ostatnią parę cugowych koni!...
Około czwartej wszedł Młynkiewicz.
— Trzeba odesłać ten list i konie panu Adamowi — rzekł szlachcic.
— Wola pańska!... — odparł ekonom, a potem spytał: — To pojedzie pan do Warszawy?...
— Pojutrze! — odpowiedział pan Anzelm.
Ekonom pokręcił głową i wyszedł.