Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I otóż zdarzyła się rzecz niesłychana. Portrety te ożyły i poczęły mówić:
— Ja wygrywałem bitwy, a w ostatniej z nich położyłem głowę... — odezwał się rycerz.
— Założyłam szpital i szkołę, w której uczyło się kilka pokoleń... — mówiła matrona.
— Założyłem miasteczko i kilkanaście wsi... — odezwał się starzec.
— A wy coście zrobili?... — pytał głos. — Twój ojciec, goniąc za tytułem hrabiego po niemieckich oberżach, strwonił prawie cały majątek, a ty resztę!...
Anzelmowi kroplisty pot wystąpił na czoło. Odwrócił się od obrazów i chciał usiąść przy biurku, na starym, żelaznym fotelu, obitym skórą. Nagle cofnął się: w tej chwili, pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że niegodzien jest siadać na tem krześle, które zajmowali kiedyś znakomici obywatele kraju i święte matrony.
Tymczasem portrety mówiły znowu.
— Dom mój był przytułkiem inwalidów... — szeptał wojownik.
— Do mego stołu zasiadały sieroty... — mówiła matrona.
— W złych czasach kilka tysięcy ludzi uratowałem od głodowej śmierci i dałem krajowi kilkunastu rzemieślników — odezwał się starzec.
— Twój ojciec wykształcił na pożytek ogólny kilkunastu żokiejów i psiarczyków... a ty — furmana i kuchtę, który cię okradł — uzupełnił głos.
— Żokiejów i psiarczyków... furmana i kuchtę!... — powtórzył z goryczą pan Anzelm. — Wartoż było dla tak nędznych rezultatów strwonić majątek, rodzić się z bohaterów i statystów, nosić odwieczne nazwisko i mieć pretensją do tytułu członka klasy przodującej?... Nie byłem jednak gorszym od innych — szepnął szlachcic, jakby tłomacząc się przod-