Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pozycjach na jutro, do niskiej jego izdebki wszedł Młynkiewicz, który w tej chwili powrócił z miasteczka.
— Cóż, są pisma? — spytał pan Anzelm.
— A są, i jeszcze list jakiś — odparł ekonom, kładąc na stole sporą paczkę.
Szlachcic wziął przedewszystkiem list do ręki, a przeczytawszy adres, wybuchnął śmiechem:
— Także koncepcista jakiś! — zawołał.
— A może to nasz Jaś? — wtrącił półgębkiem ekonom.
— Zapewne, że on!.. to tak jakby jego charakter — mówił szlachcic, szybko rozrywając kopertę.
A potem zaczął głośno czytać:

„Kochany panie! Mama chciała sama do pana napisać, ale już umarła...“

— O nieszczęście! — mruknął pan Anzelm.
Szlachcic utarł nos, zaczął szybko mrugać powiekami i stłumionym głosem czytał dalej:

„Już wkońcu była nam taka bieda, że strach!... a mama przed samą śmiercią ciągle wspominała o panu. Teraz jestem u pana Karola, który mię wziął z łaski. Dobrze mi tu, ale tęskno, bo nieraz nie ma człowiek do kogo gęby otworzyć, choć jeść i pić jest co. Z początku mieszkałem z chłopcami, ale potem dali mi osobny pokoik i do stołu niezawsze wołają, to też mi bardzo smutno. Od wakacyj wzięli mię chłopcy uczyć, ale więcej tam klęczenia i łap dawania, niż tego, co potrzeba. Mają oni fuzją i welocyped, ale mi tego do ręki nie dają, choć ja i niewiele o to dbam, bo wolałbym się uczyć z kim starszym. Najgorzej mi tylko żal, że naskarżyli na mnie z panią przed ojcem, żem leniwy i próżniak. Zato pan Karol rozgniewał się i mnie w domu zostawił, choć wszyscy wyjechali na wieś, aż mi się płakać chce...