ulice Erebu w towarzystwie gromady małoletnich urwisów, którzy krzyczeli:
— Patrzcie! patrzcie!... Oto jest Łukasz, kamienicznik warszawski, którego z piekła wyprowadzają ciupasem!...
Nareszcie djabeł, konwojujący Łukasza, nie mógł już dłużej wytrzymać. Nigdy jeszcze jego cierpliwej dumy nie wystawiono na podobne szykany. Stracił zimną krew i schwycił Łukasza za kołnierz...
Napół umarły z trwogi egoista uczuł tak silne kopnięcie w miejsce, położone między piętami i karkiem, że wyleciał w powietrze z prędkością kuli armatniej.
Nie mógł prawie tchu złapać...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Silny ból otrzeźwił pana Łukasza.
Kiedy otworzył oczy, przekonał się, że leży na podłodze, przy łóżku. Szlafrok miał rozrzucony, jakby skutkiem gwałtownych ruchów, a szalik spadł mu z głowy i zwiesił się z poduszki.
Starzec dźwignął się z trudnością. Rozejrzał się. To jego własne łóżko, jego mieszkanie i jego szlafrok. Te same sprzęty i ten sam zapach asfaltu, którym wylewają chodnik przed domem.
Rzucił okiem na zegar. Szósta — i mrok już zapełnia pokój. Jest więc szósta wieczór. Ostatnia zaś godzina, jaką słyszał, była trzecia.
Co robił od trzeciej do szóstej?
Chyba spał...
Tak jest, niezawodnie spał, ale jakież przykre sny go dręczyły!...
Sny?
Jużci, chyba że sny... Niezawodnie, że sny!... Piekło, jeżeli istnieje, musi wyglądać całkiem inaczej, a jego towarzysze preferansowi nie pełnią tam prawdopodobnie obowiązku sędziów.