Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czył. Kiedy wstawano od stołu, pani Dorohuska odezwała się majestatycznie:
— Panie Podolak, Zosiu... teraz pójdziemy po kwiaty do kaplicy.
— Jak ciociunia każe. Może który z panów zechce z nami? — odezwała się Zosia, spojrzawszy ukradkiem na Józefa.
— Toś trafiła! — zawołał jej braciszek — bo my akurat z Pomorskim i Andrzejem jedziemy konno i zabieramy Trawińskiego.
— Ja bardzo źle jeżdżę — odezwał się Józef.
— Za karę powinien pan pójść z nami... Prawda, ciociuniu?
— Proszę! — odpowiedziała pani Dorohuska, życzliwie patrząc na Józefa.
— A weźcie go sobie, weźcie! — zawołał Staś. — Choć jeżeli dzisiaj nauczył się od Pomorskiego strzelać, to może jutro ode mnie nauczy się jeździć konno.
Byvataky, niezdecydowany dokąd iść, kręcił się około pani Dorohuskiej, a spoglądał na pannę Klęską. Ale ponieważ Dorohuska najmniejszym znakiem nie okazała, że pragnie jego towarzystwa, więc poszedł za Paulinką, oglądając się, czy wielka dama nie zawoła go w ostatniej chwili.
Ale pani Dorohuska nie zawołała Byvatakyego, więc Józef sam znalazł się obok Zosi.
— Idźcie, moi państwo, naprzód i znajdźcie ogrodnika; my podążymy za wami — rzekła wielka dama, czule spoglądając na zmieszanego kleryka.
Kiedy Zosia z Trawińskim znaleźli się na dziedzińcu, idąc w stronę alei wjazdowej i ogrodów, dziewczynka rzekła:
— Ach, jak to dobrze, że jesteśmy sami... Tyle mam panu do powiedzenia!
— Naprawdę? — zapytał zdziwiony Józef. — Bo i ja...
— A więc niech pan mówi... tylko prędko...
— Szczególna rzecz — mówił Józef, trąc czoło. — Od