Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pedagog, Łoski, żyje tylko dwoma ideami: ojczyzną i jej mową. Umiał on mnóstwo rzeczy, był kilka razy zagranicą, wiele widział, z wieloma ludźmi stykał się, a całą swoją wiedzę, doświadczenie i znajomości ciągle i jak najściślej kojarzył z Polską. Co Polska będzie miała z tego? w czem Polska jest podobna do innych społeczeństw? czego w niej niema i jakby to wprowadzić?
Wielkich zaś poetów polskich odczytywał tak często, że prawie umiał ich napamięć, a raz mimowoli wypowiedział przed Trawińskim takie zdanie:
— Wiesz, czasem zdaje mi się, że ja tych ludzi osobiście znałem, rozmawiałem z nimi. A kiedy zastanawiam się nad tem, poczyna budzić się we mnie coś, jakby wiara w istnienie dawniejsze. I pytam samego siebie, czy ja już raz nie żyłem na tej ziemi, wśród pokolenia emigrantów z roku 1831-go?
To przypominał sobie Józef, a tymczasem Łoski znowu począł szeptać:
„Za kilka godzin rumiane zorze błysną promieńmi złotemi; zobaczę niebo, zobaczę morze, lecz nie zobaczę mej ziemi...“
W tem miejscu głos załamał mu się. Jednocześnie Trawiński wyskoczył z łóżka, pobiegł do fotelu i zaczął całować piękną głowę swego niegdyś korepetytora.
— Co to jest? — wykrzyknął Łoski. — Moje binokle!
Oprzytomniał i z uśmiechem patrząc na Józefa, rzekł:
— Chciałeś mnie przestraszyć?... w dzień?...
— Nie, panie. Ja tylko chciałem powiedzieć, ale niech się pan nie obrazi, że pańskim patrjotyzmem i szlachetnością możnaby obdzielić nas wszystkich, jacy jesteśmy w Klejnocie i jeszcze niewiele ubyłoby panu.
Łoski machnął ręką.
— Tak zwykle wyraża się młodzieńczy zapał — rzekł. — I nie dziwię się temu. Masz lat dziewiętnaście, znalazłeś się w jednej z najpiękniejszych okolic naszego kraju, ranek jest