Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to znaczy? — spytał zdumiony Ludwik.
— Niech wielmożny pan pójdzie, to się dowie!
Gdy weszli do domu Abusia, bogacz już nie spał. Zobaczywszy Ludwika, zdjął czapkę z głowy, posadził gościa na kanapie i rzekł:
— Pan wie, jaką to depeszę przysłali do burmistrza z Warszawy?
— O wygranej na loterją...
— I, nie! — odparł Żyd z uśmiechem.
— Więc o czem? — spytał Ludwik.
— O tem, że... ten Trajkotnicki, ten rzeźnik, umarł...
— O mój Boże!... o mój stryju!... — jęknął Ludwik i zalał się łzami.
— Czego pan płacze? — spytał Abuś, bystro wpatrując się w Ludwika.
— Przecież on mnie do dziesiątego roku wychował, on mnie tu wysłał, żeby mi było lepiej na świecie...
— Nu, nu!... i było panu bardzo lepiej! — mruknął Żyd z uśmiechem.
— Nie on temu winien...
— Mniejsza z tem — ciągnął Żyd. — Umarł, to niech mu Pan Bóg da wieczne odpocznienie. Ale on, widzi pan, zostawił kamienicę i dwadzieścia tysięcy gotówki...
— No, to zawsze będą mieli pieniądze, choć nie wygrali — rzekł Ludwik.
— Niby kto taki?
— Naturalnie, że moi opiekunowie.
— Oni nie będą nic mieli, bo on... panu wszystko zapisał!
— Mnie?... — krzyknął Ludwik, chwytając się za głowę.
— Tak, panu! — mówił Abuś. — A teraz zwróci mi pan osiem złotych za posłańca do telegrafu?
— Zwrócę.
— A zapłaci pan dziesięć tysięcy długów burmistrza?
— Phy! chyba zapłacę.