Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sznie pusto na ulicach. Wtedy, mówię panu, taki lęk mnie ogarnął!... Zdawało mi się, że się most załamuje, albo woda podnosi, to znowu... Albo ja już wiem, co mi się nie zdawało!
Ach! od jednego razu jak nie zacznę uciekać, jak nie zacznę... Jeszcze trzeba nieszczęścia, że za mną leciał ktoś na ulicy... Małom nie padła!
Stanęłam pod murem i słucham, słucham: idzie ktoś, ale nie z tej strony, co mnie gonili, tylko z drugiej. Idzie sobie i gwiżdże...
To tak szedł i wygwizdywał sobie pan Stefan. Wtedy naraz zaczęłam płakać, sama nie wiem nawet czego...
Pan Stefan zobaczył mnie i stanął.
— Coś ty za jedna, czego płaczesz?...
— Sierota jestem, panie, a płaczę, bo mnie ojciec z domu wygnał.
Potem opowiedziałam mu wszystko, co się stało.
— Ha! — mówi pan — tyś sierota i ja sierota, więc chodź ze mną. — I poszedł naprzód do jednego drewnianego domu, gdzie mieszkał na facjatce.
— Biedne dziecko! — mruknął mecenas.
— Istotnie że biedne! — potwierdził adwokat. — Uciekając przed starym rozpustnikiem, trafiła na młodego filantropa, który przez litość wziął ją naprzód do siebie, a potem, rozumie się, porzucił!
Wówczas poszła na służbę, ale i tam jej się nie wiodło, ponieważ w kilka miesięcy państwo odprawili ją, zobaczywszy, co się święci.
Wtedy dostała miejsce w szynku, gdzie robota była ciężka, ale strawa niedobra. To też chorowała tam prawie codzień, szukała także i Stefana, ale on zginął gdzieś jak kamień w wodzie!
— Wreszcie — mówiła dalej Marja — nie mogąc już wytrzymać w szynku, podziękowałam za służbę i z kilkoma zebranemi rublami poszłam w komorne do jednej starej kobiety.