Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O ho... nie mam gdzie! To się powieście!
— I powroza nie mam.
— To go ukradnijcie! — zakończył dziad z gniewem. — Ja tam ani wasz brat, ani swat, żebyście mi głowę zawracali.
Wszystkie cierpienia fizyczne i moralne odżyły w biednym Jakóbie. Zdawało mu się, że go ze wszech stron otaczają jakieś sieci niewidzialne, jakieś narzędzia męki, przed któremi chciał uciec. Chciał uciec przed swoją nogą krwawiącą się i opuchłą, przed swoją głową, w którą tysiące młotów kuło, przed spojrzeniami głodnych dzieci, które jak ostre gwoździe wbijały się mu w serce, przed wyrzutami żony, które jak roztopiony ołów upadały na niego, słowem — przed wszystkiem... przed wszystkiem...
Z tej strasznej zadumy ocucił go brzęk szkła i krzyki.
— Giewałt!... lufcik zbił!... łapaj!... trzymaj!...
To on zbił lufcik, to jego łapać kazano!... Jakób rozejrzał się: był już niedaleko swojej ulicy, wpadł więc na nią, zmieszał się z tłumem przechodniów i znikł w bramie.
Na podwórzu zaczepił go bednarz Marcin.
— Nie macie się czego kwapić do domu: Mańka gdzieś zginęła na ulicy, i wasza wyszła za nią z chłopcem, a resztę dzieci zamknęła w izbie.
Jakób, nie odpowiedziawszy nic, wbiegł na schody, a ze schodów do komórki pod strych, gdzie były sznury, na których wieszano bieliznę, i garstka grochowin, na których zwykle sypiał. Tu zziajany, rozgorączkowany, sparł się o jedną z belek i w najwyższym niepokoju począł wyglądać przez dymnik, oczekując na coś...
Czekał niedługo, w kilka minut bowiem ukazał się na podwórzu jakiś Żyd w towarzystwie kobiety.
— Marcinie! — zawołała do bednarza kobieta — a gdzie tu Jakób siedzi?
— A naco go wam?...