Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

syna, nie podniósł jej jednak, tak jakby nie podniósł w tej chwili i woru ze złotem.
Poniżej swego ohydnego posłania dostrzegł on dwu chłopców, widocznie nie znających się z sobą, z których mniejszy rzucał kamienie na wodę, wyższy zaś zdawał się rozmyślać nad sposobem zawarcia z nim znajomości. Jakób uczuł dziwną sympatją dla tych wyrostków, chętnieby nawet porozmawiał z nimi, tylko że nie mógł jakoś zebrać się na wypowiedzenie pierwszego słowa; milczał więc i słuchał.
— Hej tam! — zawołał nagle wyższy — a nie przestaniesz rzucać, he?...
— No, abo co? — odparł niższy.
— Bo to, że w mordę dostaniesz, jak będziesz rzucał!...
— O! a za co?...
— Za to, że niewolno rzucać na wodę kamieni. Nie wiesz, czy co?
Podczas gdy Jakób napróżno usiłował przypomnieć sobie tak dziwny zakaz, mały chłopiec przystąpił do wyższego, który znowu zaczął:
— Widzisz ty, cybulusie, tego łobuza na górze? — i to mówiąc, wskazał na Jakóba.
— Możeby w niego z parę razy?... — spytał nieśmiało młodszy.
— Pal go! — zawołał starszy.
Po tej komendzie, kilka kamieni świsnęło nad Jakóbem, jeden padł około jego głowy, drugi trafił w chorą nogę. Jakób syknął z bólu i usiadł na śmieciach, co widząc, chłopcy uciekli.
— Czego oni chcą ode mnie?... com ja im winien?... — mruknął nędzarz, lecz nim zdołał odpowiedzieć na to pytanie, usłyszał za sobą gruby głos:
— Oho! znowu jesteś, ptaszku!... nie widzieli go tu!...
Jakób obejrzał się; za nim stał silny i wysoki człowiek, wyglądający na stróża.
— Jeszcze ci się chce co upolować? — ciągnął przybyły. —