Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyłem się do mieszkania adwokata. Soterek szedł przed nami, ja jednak nie spojrzałem nawet na niego, czując, że wkrótce ten mało rozwinięty chłopiec usposobi mnie do głębokiej nienawiści dla wszystkich sierot i małoletnich, jacy kiedykolwiek egzystowali na świecie.
Całą drogę przyjaciółka moja starała się ubawić mnie swemi wysoce filozoficznemi poglądami na moralną i ekonomiczną doniosłość sakramentu małżeństwa. Zajęty własnemi myślami, niewiele zwracałem uwagi na jej prawdopodobnie bardzo wymowną i pouczającą argumentacją, a natomiast z niecierpliwością wyglądałem kresu naszej filantropijnej pielgrzymki.
Jakoż niebawem dotarliśmy do niego.
Parterowy ceglany domek jurysty stał przy ulicy Więziennej, akurat na tym samym placu, na którym przed parąset laty dokonywano chirurgiczno-sądowych operacyj na indywiduach, wykraczających przeciwko zasadniczym prawom równowagi społecznej. Dowiedziałem się później, że nieruchomość ta nie samo tylko położenie miała historyczne. Cegły, z których ją wybudowano, pochodziły z ruin starego trybunału, rozebranego przed trzydziestu laty. Wchodowe drzwi żelazne długi czas zabezpieczały celkę więzienia, którą zajmował kiedyś jakiś bardzo sławny rzezimieszek. Kancelaryjne okno wytrawnego adwokata ozdobione było kratą, wyjętą z archiwum akt dawnych, skąd również pochodziły szafy, stoły i inne urzędowe sprzęty osobliwego domu.
Stanąwszy w tym punkcie globu ziemskiego, majorowa przeżegnała się, Soterek poprawił wiecznie odmawiające posłuszeństwa guziki u różnych części swojej garderoby i wszyscy za chwilę znaleźliśmy się w prywatnej świątyni jednego ze sławniejszych kapłanów prowincjonalnej Temidy.
Był to pokój duży, ponury, zasnuty pajęczyną, i co najważniejsza koloru takiego jak twarz starej panny, któraby w czterdziestej piątej wiośnie dziewiczego żywota przypo-