Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Do domu?... Do szpitala cholerycznych?... Chryste Panie, co ten człowiek wygaduje! Ach, nie rób tego, mój ptaszeńku...
— Majorowo, pani Grzegorzowo, uspokój się!...
— Jakże się mam uspokoić, kiedy dobrowolnie szukasz guza, kładziesz głowę pod miecz katowski... O, moja doleńko nieszczęśliwa!...
— Ech, mościa pani — przerwałem jej z fantazją — widzę, że masz krótką pamięć! A któż to od jejmości odpędził słabość tamtej nocy... może nie ja?... Trzeba pani wiedzieć, żem ja z cholerą zapanbrat, a więc i krzywdy od niej się nie boję. Cóż tak patrzysz, jakbyś mi nie wierzyła?
— Wierzę ci, serce, wierzę... Tak ci wierzę, żebym za tobą poszła, gdzie pieprz nie rośnie i nie bałabym się żadnego szwanku ani na duszy, ani na ciele. Ale widzisz, z moim Sociem jeszcze nie skończony interes i dlatego nie możemy wyjechać.
— Cóż ja wam tu poradzę, moja kochana pani? — zapytałem, przygnębiony taką nieograniczoną ufnością osoby podeszłej.
— Jakto co? — odparła spazmatyczka. — Ty, serce, nic nie potrzebujesz radzić, tylko pójdziesz ze mną i z Soterkiem teraz oto zaraz do pana Bałwanowicza, rozumnego i poczciwego adwokata, a on nam poradzi... Tu się wszyscy rozpływają nad jego zacnością, a ja mam przeczucie, że dopiero ten człowiek wyprowadzi nas z kłopotów... No, nie marszcz się tak... weź czapkę, pułkowniku!
Ponieważ zasadą wszystkich znakomitych strategików jest nie marnować sił na walki podjazdowe, milcząc zatem poszedłem nietylko po czapkę, jak życzyła sobie majorowa, ale jeszcze i po laskę. Ostatni ten dodatek uważałem za niezbędny dla przekonania samego siebie o tem, że bądź co bądź nie siedzę jeszcze pod pantoflem nerwowej kobiety, z którą w dziesięć minut po naszej tak ożywionej rozmowie ostrożnie to-