Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W tej, która miała tylko jednego wioślarza, siedzieli dozorcy Labiryntu i pilnie przypatrywali się swoim współzawodnikom, o ile pozwalał na to zmierzch, prędko zapadający po zachodzie słońca.
— Co to za jedni tamci trzej?... — szeptali między sobą dozorcy z Labiryntu. — Od onegdaj krążyli dokoła świątyni, a dziś gonią za nim... Czyby go chcieli zasłonić przed nami?...
Drobna łódka Lykona przybiła do drugiego brzegu. Uśpiony Grek wyskoczył z niej i szybkim krokiem począł iść ku pałacowym ogrodom. Niekiedy zataczał się, stawał i chwytał się za głowę; lecz po chwili znowu szedł, jakby ciągniony przez niepojętą siłę.
Dozorcy Labiryntu również wylądowali na drugim brzegu, ale już byli wyprzedzeni przez swoich współzawodników.
I zaczął się jedyny w swoim rodzaju wyścig: Lykon pędził ku pałacowi królewskiemu jak szybkobiegacz, za nim trzej ludzie nieznani, a na końcu — trzej dozorcy Labiryntu.
O kilkaset kroków od ogrodu obie goniące grupy zetknęły się ze sobą. Była już noc, ale jasna.
— Kto wy jesteście, ludzie? — zapytał nieznajomych dozorca Labiryntu.
— Jestem naczelnikiem policji z Pi-Bast i, z dwoma moimi setnikami, ścigam wielkiego zbrodniarza...
— A my jesteśmy dozorcy Labiryntu i również ścigamy tego człowieka...
Obie grupy przypatrywały się sobie z rękoma na mieczach lub nożach.
— Co chcecie z nim zrobić? — spytał wreszcie naczelnik policji.
— Mamy przeciw niemu wyrok...
— A trupa zostawicie?
— Ze wszystkiem, co ma na sobie — odparł starszy dozorca.
Policjanci szeptali między sobą.