Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tek, ale niech służą państwu, zamiast, jak dziś, wyzyskiwać je na swoją korzyść...
— Już w miesiącu Hator — mówił w sobie — będę władcą!... Młody pan zanadto lubi kobiety i wojsko, aby mógł zajmować się rządami... A jeżeli nie będzie miał synów, wówczas mój syn, mój syn...
Ocknął się. Jeszcze jedna pochodnia spłonęła i był wielki czas do opuszczenia podziemiów.
Podniósł się, zabrał swój koszyk i opuścił salę nad skarbcem.
— Nie potrzebuję pomocników... — myślał, uśmiechając się. — Sam wszystko zabezpieczyłem... ja sam... pogardzany kapłan Seta!...
Minął już kilkadziesiąt komnat i korytarzy, gdy nagle stanął... Zdawało mu się, że na posadzce sali, do której wszedł, widzi cienką smugę światła...
W jednej chwili ogarnęła go tak straszna trwoga, że zgasił pochodnię. Lecz i smuga na posadzce znikła.
Samentu wytężył słuch, ale słyszał tylko bicie tętna we własnej głowie.
— Przywidziało mi się!... — rzekł.
Drżącemi rękoma wydobył z kosza małe naczynie, gdzie powoli tliła się hubka, i znowu zapalił pochodnię.
— Jestem bardzo senny!... — pomyślał.
Rozejrzał się po sali i podszedł do ściany, w której były ukryte drzwi. Nacisnął gwóźdź, drzwi nie uchyliły się. Drugi... trzeci nacisk... nic...
— Co to znaczy? — rzekł do siebie zdumiony.
Już zapomniał o świetlnej smudze. Zdawało mu się, że spotkał go nowy, niesłychany wypadek. Tyle setek drzwi ukrytych otwierał w swem życiu, tyle ich otworzył w Labiryncie, że wprost nie mógł pojąć obecnego oporu.
Wtem znowu ogarnął go strach. Zaczął biegać od ściany do ściany i wszędzie próbować ukrytych drzwi. Wreszcie jedne