Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ostatnie frazesy Eunana wypowiedział z takim wściekłym gniewem, że faraon rzekł po grecku do Tutmozisa:
— Weź go do gwardji. Oficer, który nie lubi kapłanów, może nam się przydać.
— Jego świątobliwość, pan obu światów, kazał przyjąć cię do swej gwardji — powtórzył Tutmozis.
— Zdrowie i życie moje należy do pana naszego Ramzesa... oby żył wiecznie! — zawołał Eunana i ucałował dywan, leżący pod królewskiemi stopami.
Gdy uszczęśliwiony Eunana cofał się tyłem z namiotu, co parę kroków padając na twarz i błogosławiąc władcę, faraon rzekł:
— W gardle łaskotało mnie jego gadulstwo... Muszę ja nauczyć żołnierzy i oficerów egipskich, aby wyrażali się krótko, nie zaś, jak uczeni pisarze.
— Bodajby on miał tylko tę jedną wadę!... — szepnął Tutmozis, na którym Eunana niemiłe zrobił wrażenie.
Pan wezwał do siebie Samentu.
— Bądź spokojny — powiedział do kapłana. — Ten oficer, który szedł za tobą, nie śledził cię. Jest on za głupi do spełniania tego rodzaju zleceń... Ale może mieć ciężką rękę na wypadek potrzeby!...
No — dodał faraon — a teraz powiedz, co cię skłania do podobnej ostrożności?
— Prawie już znam drogę do skarbca w Labiryncie — odparł Samentu.
Pan potrząsnął głową.
— Ciężka to rzecz! — szepnął. — Godzinę biegałem po rozmaitych korytarzach i salach, jak mysz, którą kot goni. I przyznam ci się, że nietylko nie rozumiem tej drogi, ale nawet nie wybrałbym się na nią sam. Śmierć na słońcu może być wesołą; ale śmierć w tych norach, gdzie kret zabłąkałby się... brr!...