Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 03.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Astrolog widocznie spodziewał się tej kwestji, odparł bowiem bez namysłu:
— Horyzont chwilowo jest zaćmiony... Pan świata nie trafił jeszcze na drogę prawdy, która prowadzi do poznania woli bogów. Ale prędzej czy później znajdzie ją, a na niej długie życie i szczęśliwe, pełne chwały panowanie...
— Aha!... Dziękuję ci, mężu święty. Skoro już wiem, czego powinienem szukać, zastosuję się do wskazówek, a ciebie znowu proszę, abyś odtąd komunikował się z dostojnym Semem. On jest moim zastępcą i, jeżeli coś ciekawego wyczytasz kiedy w gwiazdach, opowie mi o tem z rana.
Kapłan opuścił sypialnię, potrząsając głową.
— Wybili mnie ze snu!... — rzekł pan z wyrazem niezadowolenia.
— Najczcigodniejsza królowa Nikotris — odezwał się nagle adjutant — godzinę temu rozkazała mi prosić waszą świątobliwość o posłuchanie...
— Teraz?... o północy?... — spytał pan.
— Właśnie mówiła, że o północy wasza świątobliwość obudzi się...
Faraon pomyślał i odpowiedział adjutantowi, że będzie czekał na królowę w sali złotej. Sądził, że tam nikt nie podsłucha ich rozmowy.
Pan narzucił na siebie płaszcz, włożył niewiązane sandały i rozkazał dobrze oświetlić złotą salę. Potem wyszedł, zalecając służbie, aby mu nie towarzyszyła.
Matkę już zastał w sali, w szatach z grubego płótna na znak żałoby. Zobaczywszy faraona, czcigodna pani chciała znowu upaść na kolana, ale syn podniósł ją i uściskał.
— Czy zdarzyło się coś ważnego, matko, że trudzisz się o tej godzinie? — spytał.
— Nie spałam... modliłam się... — odparła. — O synu mój, mądrze odgadłeś, że sprawa jest ważną!... Słyszałam boski głos twego ojca...