Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To gryf... Wyraźnie widziałem skrzydła... — mówili Azjaci.
— Pustynia roi się potworami!... — dodał stary Libijczyk.
Ramzes był stropiony; jemu także zdawało się, że przebiegający cień miał głowę węża i coś nakształt krótkich skrzydeł.
— Czy w rzeczy samej — zapytał kapłana — w pustyni ukazują się potwory?
— Zapewne — rzekł Pentuer — że w miejscu tak odludnem snują się niedobre duchy w najosobliwszych postaciach. Zdaje mi się jednak, że to, co przeszło obok nas, jest raczej zwierzęciem. Podobne ono jest do osiodłanego konia, tylko większe i prędsze w biegu. Mówią zaś mieszkańcy oaz, że zwierzę to może wcale nie pić wody, a przynajmniej bardzo rzadko. Gdyby tak było, przyszłe pokolenia mogłyby używać do przebiegania pustyń tej dziwnej istoty, która dziś tylko strach budzi.
— Nie śmiałbym siąść na grzbiecie takiej poczwary! — odparł książę, potrząsając głową.
— To samo nasi przodkowie mówili o koniu, który Hyksosom pomógł zdobyć Egipt, a dziś stał się niezbędnym dla naszej armji. Czas bardzo zmienia ludzkie sądy!... — rzekł Pentuer.
Na niebie znikły ostatnie chmury i zaczęła się noc jasna. Pomimo braku księżyca, było tak widno, że na tle białego piasku można było poznać ogólne zarysy przedmiotów, nawet drobnych, czy bardzo odległych.
Przejmujący chłód także się zmniejszył. Przez jakiś czas orszak maszerował w milczeniu, po kostki grzęznąc w piaskach. Nagle między Azjatami znowu wszczął się tumult i rozległy się wołania:
— Sfinks!... patrzcie, sfinks!... Już nie wyjdziemy żywi z pustyni, kiedy ciągle pokazują się nam widziadła.
Rzeczywiście, na białym pagórku wapiennym bardzo wy-