Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 01.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiosła uderzyły, statek zawrócił w jednem miejscu i z szumem zaczął się wdzierać wgórę wody. Za nim goniła stopniowo milknąca pieśń Sary:
— On widzi ruch serca mszycy i ukryte ścieżki, po których chadza najsamotniejsza myśl ludzka. Lecz niemasz takiego, któryby Jemu spojrzał w serce i odgadł Jego zamiary.
Przed blaskiem Jego szat wielkie duchy zasłaniają swoje oblicza. Przed Jego spojrzeniem bogowie potężnych miast i narodów skręcają się i schną jako liść zwiędły.
On jest mocą, On jest życiem, On jest mądrością, On twój Pan, twój Bóg, Izraelu!...
— Dlaczego wasza dostojność kazałeś odsunąć nasz statek? — zapytała czcigodna Nikotris.
— Czy wiesz pani, co to jest za pieśń?... — odparł Herhor w języku zrozumiałym tylko dla kapłanów. — Przecież ta głupia dziewczyna, na środku Nilu, śpiewa modlitwę, którą wolno odmawiać tylko w najtajemniejszym przybytku naszych świątyń...
— Więc to jest bluźnierstwo?...
— Szczęście, że na tym statku znajduje się tylko jeden kapłan — mówił minister. — Ja tego nie słyszałem, a choćbym słyszał, zapomnę. Lękam się jednak, czy bogowie nie położą ręki na tej dziewczynie.
— Ale skądże ona zna straszną tę modlitwę?... Przecież Ramzes jej nie mógł nauczyć?...
— Książę nic nie winien. Ale nie zapominaj pani, że Żydzi niejeden taki skarb wynieśli z naszego Egiptu. Dlatego między wszystkiemi narodami ziemi traktujemy ich jak świętokradców.
Królowa wzięła za rękę arcykapłana.
— Ale memu synowi — szeptała, patrząc mu w oczy — nie stanie się nic złego?...
— Ręczę pani, że nikomu nie stanie się nic złego, skoro