Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zgarbiony, w długim surducie. Nisko ukłonił się pani Latter i z pod oka przypatrywał się sprzętom.
— Potrzebuję sześciuset rubli na miesiąc — rzekła, czując, że krew uderza jej do głowy.
— Kiedy pani potrzebuje? — zapytał po namyśle.
— Dziś, jutro... za parę dni.
Żyd milczał.
— Cóżto znaczy? — spytała zdziwiona pani Latter.
— Ja dziś nie mam sześćset rubli, a odbiorę może za dwa tygodnie.
— Więc poco tu przyszedłeś!...
— Bo mam takiego znajomego, coby i dziś pożyczył, ale on chce zastawu — odparł Żyd.
Pani Latter zerwała się z fotelu.
— Oszalałeś!... — krzyknęła. — Więc ja, na mój podpis, nie dostanę sześciuset rubli? Chyba nie wiesz, kto jestem?...
Fiszman zmieszał się i rzekł tonem perswazji:
— Przecie pani wie, że ja nieraz dawałem na pani podpis. Ale dziś nie mam, a ten znajomy chce zastawu.
Pani Latter cofnęła się i patrzyła na niego, nie rozumiejąc, co powiedział.
— Na czyj podpis?... — spytała.
— Na pani, pani Karoliny Latter, jak pani ręczyła za pana Norskiego.
Pani Latter pociemniało w oczach. Nagle schwyciła go za klapę surduta i zawołała chrapliwym głosem:
— Kłamiesz... kłamiesz!...
— Co pani mówi?... — odparł oburzony, wydzierając się jej z rąk. — Pani nie poręczała weksli pana Norskiego?...
Pani Latter zbladła, zawahała się, lecz po chwili rzekła stanowczym głosem:
— Tak, poręczałam weksle mego syna nieraz... Ale nie pamiętam pańskiego nazwiska.
Fiszman spojrzał na nią z pod zaczerwienionych powiek.