Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dukata, jeżeli nie pan Solski? Pewnie przyjechał oświadczyć się o panienkę... Chwała Bogu! — dodała, wznosząc oczy i ręce do góry.
Ale zastanowiła ją poważna fizjognomja lokaja.
— No, niech Stanisław gada prędko, albo niech się wynosi...
— Niebardzo komu przeszłoby przez gardło takie słówko — odparł. — To, co powiem, mówię tylko pani, bo niech ręka boska zachowa...
— Zwarjowaliście!... Więc kto był?
— Nieboszczyk pan...
— W imię Ojca i Syna!... Jaki nieboszczyk?...
— Nieboszczyk Latter.
— Przysięgam, że zupełny warjat!... — szepnęła gospodyni, wpijając się wzrokiem w twarz Stanisława. — Alboście wy znali go?
— Nie znałem, alem trochę słyszał, o czem gadali z panią. Niewielem rozumiał, bo to po francusku...
— Więc wy rozumiecie choć trochę?
— Ba! jest się tyle lat na pensji!... Niewszystkom słyszał, niewielem rozumiał, ale zawsze wiem, że to był mąż, pan Latter... Mnie się to i dawniej o uszy obijało, że on jeszcze chodzi po świecie, alem nie myślał, że ma wypełnione kieszenie... Przecie rzucić złotą sztukę niebyle kto potrafi...
— Dzięki ci, Boże!... — westchnęła panna Marta. — Zawsze modliłam się na intencję naszej pani i byłam pewna, że wypłynie...
— Hum! hum!... — mruknął Stanisław. — A ja w tem nic dobrego nie widzę. Naprzód — kłócili się, nawet pani coś powiedziała o kryminale, potem — jak on wyszedł, strasznie płakała, a nareszcie... Wreszcie, to nigdy nie jest dobrze, kiedy pokazuje się człowiek, którego wszyscy mają za nieboszczyka. Będzie jakaś bieda.
Od krańcowego optymizmu panna Marta nader łatwo prze-