Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czyś ty oszalał, Arnoldzie, proponując mi coś podobnego?... A przecież ja się na to nigdy nie zgodzę... nigdy!... Chociażby moje własne dzieci u moich nóg konały z głodu...
Zerwała się z zaciśniętemi pięściami.
— Nigdy... słyszysz?... nigdy!...
Przeszła się kilka razy po gabinecie, szlochając. Powoli jednak uspokoiła się i otarłszy oczy, stanęła przed mężem.
— No?... — rzekła krótko.
Gość spojrzał na zegarek i także podniósł się z fotelu. Na jego ruchliwej twarzy malował się w tej chwili spokój.
— Widzę — rzekł — że jesteś pani bardziej rozdrażniona, aniżeli można było przypuszczać. No, ale trudno... Każdy ma swoje racje...
A teraz stawiam pani ultimatum.
Jest nas czworo: mój syn Henryk, jego matka, ja i pani. Mam bardzo mały majątek — dwadzieścia tysięcy dolarów... Ale ponieważ jakiś czas żyłem na koszcie pani, więc oddam jej z mego mienia — pięć tysięcy dolarów.
Teraz idę do adwokata i powiem, co ma robić. Mniej więcej za miesiąc odbiorę kopję aktu i doręczę pani jej część pieniędzy... Rozumie się, niezależnie od opłaty za akta i od tych ośmiuset rubli, które winienem...
— Jesteś!... — syknęła pani Latter.
Lecz w tej samej chwili przyszło jej na myśl, że pięć tysięcy dolarów po kursie bieżącym wynoszą półosma tysiąca rubli...
Gość niedbale machnął ręką, ukłonił się i wyszedł, nie odwracając głowy.
Pani Latter patrzyła za nim... patrzyła... A gdy skrzypnęły drzwi przedpokoju i na schodach rozległ się łoskot kroków odchodzącego, zalała się rzewnemi łzami.
W kwadrans potem umyła twarz i, dysząca zemstą, poczęła snuć plany upokorzenia człowieka, który śmiał być szczęśliwym, pomimo jej nienawiści.