Zajączkowski podniósł się, kilka razy, niby kapelmajster, machnął ręką, a po chwili sześć męskich, niezbyt dobranych głosów zaśpiewało:
Wstańmy, bracia, wraz, ilu jest tu nas...
Wstańmy, bracia, wraz, ilu jest tu nas!...
Zróbmy przyjacielskie koło i zaśpiewajmy wesoło,
Póki jeszcze czas...
Póki jeszcze czas!...
Ta pobudka, odśpiewana w takich warunkach, wydała się Linowskiej świętokradztwem.
Do pokoju wbiegł kilkunastoletni chłopak, w którym Linowska poznała owego Staśka, co to udawał sierotę i parobków częstował wódką.
— Dajcie co zjeść!... — zawołał chłopak. — Kozaki i strażniki we wsi...
Zajączkowski i jego towarzysze wybiegli na dziedziniec. Rozległo się gwizdanie, tupot nóg, szmer głosów... Linowska stanęła na ganku i wśród nocnej ciemności dostrzegła wysoki cień, który krył się od blasku, padającego z okien.
— Panie Kazimierzu — zawołała — panie Kazimierzu!... zastanów się, co robisz?...
Cień zniknął, i tylko słychać było prędkie skrzypienie śniegu.
— Panie Kazimierzu!... na jedno słówko... na chwilkę!...
— Do szeregu!... — zawołał bas. — Do szeregu i maaarsz!...
W parę minut wszystko ucichło. Drżąca ze wzruszenia Linowska powróciła do pokoju i znalazła Jadwigę, która, oparłszy głowę na stole, zasłoniła twarz rękoma.
— Co on zrobił?... co on zrobił?... Boże, zmiłuj się nad nami! — biadała Linowska.
Odpowiedział jej cichy płacz.