Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chyba już usłucham Dębowskiego, ponieważ przypuszczam, że on więcej potrafi zrobić dla ich ocalenia, aniżeli ja sam...
— Przyznam się panu, że i ja tak myślę — pochwyciła Jadwiga. — Dawniej, pamięta pan? byłam innego zdania... Ale dziś... kto wie, czy nie byłoby najlepiej, gdyby pan, choć na kilka tygodni, wyjechał do Galicji... Zrobi pan to?...
— Jeżeli pani tego ode mnie zażąda...
— Panie!... — krzyknęła nagle Jadwiga zmienionym głosem i konwulsyjnie schwyciła go za rękę. Usta jej pobladły, a w oczach widać było przerażenie.
— Co pani jest?... — zapytał zdziwiony Świrski.
— Tam... i tam!... — mówiła, wskazując w głąb lasu. — O, jeszcze i tam...
Tuliła się do jego ramienia, drżąc całem ciałem.
Była blisko czwarta po południu, w lesie rozścielał się mrok. Świrski spojrzał z uwagą i o kilkadziesiąt kroków przed sobą spostrzegł jakąś postać ludzką, kryjącą się za drzewem. Po chwili za innem drzewem ujrzał kogoś drugiego, a na lewo ode drogi — znowu dwie ciemne postacie... Machinalnie wydobył brauning, ale Jadwiga przytuliła się do niego jeszcze mocniej i prawie przyłożywszy mu usta do twarzy, szeptała drżącym głosem:
— Na miłość boską, jeżeli pan strzeli... umrę!...
Świrski odsunął ją.
— Więc cóż mam robić?... — zapytał niecierpliwie.
— Uciekajmy... Idźmy do domu.
— Idźmy...
Zawrócili i szli w stronę Leśniczówki, nie śpiesząc. Gdy przeszli kilkaset kroków, postacie znikły.
— Widzi pani, że już niema nikogo...
Jadwiga uwiesiła mu się u ręki i zaczęła śmiać się nerwowo.
— Tchórz jestem, prawda?... Ale... ach!... — westchnęła — pan powinien mi wybaczyć... Tak często myślę o grożących