Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odparł wciąż obrażony Władek, stojąc bokiem do Dębowskiego.
— Ładnieby wyglądał — mruczał doktór. — Bo przecież chłopi i nawet Żydzi ukryją go, to pewne, ale... albo musi im grozić, albo musi płacić... Dobrze, żeś mi o tem powiedział...
— Więc pan doktór...
— No, pieniędzy mu nie dam, bo sam ich nie mam, ale zaciągnę pożyczkę w Hutach, zresztą powiem Weintraubowi...
— Kochany... złoty pan doktór!... — zawołał Władek.
— Idź do stajni... idź... i każ zaprzęgać...
W kwadrans później Linowska, usiłując hamować łzy, pakowała rzeczy męża i syna, a panna Jadwiga w mały koszyczek układała zapasy żywności na drogę.
A tymczasem czterej mężczyźni odbyli w pokoju Linowskiego krótką naradę, której ostateczny wynik tak sformułował Dębowski:
— Uważaj, panie Kazimierzu, co ci będę mówił, bo od tego odstąpić nie wolno, rozumiesz?...
— To zależy... — wtrącił Świrski.
— Przepraszam... tu niema żadnego zależy... Do pańskiej gry angażuję się ja, o co mniejsza, ale i angażuje się pani Linowska, której narażać nie mamy prawa.
— Ależ wolałbym umrzeć!... — przerwał z wybuchem Świrski.
— Proszę cię, Kaziu, wysłuchaj!... — szeptał Władek, ściskając przyjaciela za rękę.
— Panie Kazimierzu — odezwał się Linowski — od piątku jesteś dla nas niby drugim synem... Nie obrażaj się, że cię chce usynowić biedny podleśny...
Tu Świrski nagle pochylił się i pocałował w rękę Linowskiego, któremu oczy zaszły łzami. Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie doktór wytarł okulary i mówił niezwykle łagodnym, jak na niego, tonem: