Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili wrócił, odział się i zniknął.
— A to księżyna wyskakuje... cha!... cha!... cha!... — śmiał się Jędrzejczak. Nagle schwycił się za piersi i zataczając się, pobiegł w stronę kubła. Porwały go silne wymioty.
Szyldwach, stojący za oknem, krzyknął, do izby wpadło paru żołnierzy, później ukazał się felczer z wódką i gorącą herbatą.
— Nic mi nie jest — mówił Jędrzejczak — tylko dajcie mi czem mordę wypłókać... Co za gorycz... psiakrew!...
— Bądźcie spokojni!... bądźcie spokojni!... — szeptał pochylony nad nim felczer. — Pani pułkownikowa mówi wam, bądźcie spokojni!... Oni tylko tak straszą was... Choć was ubiorą w koszulę, choć postawią pod słupem, nie bójcie się... Z tego nic nie będzie...
Jędrzejczak był tak osłabiony, że ledwie dowlókł się do tapczana. Upadł na siennik i zasnął twardo, jak pod chloroformem.
Tymczasem ksiądz, mimo późnej nocy, obiegł całe miasto. Był u biskupa, od którego dostał list, później poszedł do gubernatora, do naczelnika wojennego, do prokuratora, lecz nigdzie go nie przyjęto. Tylko policmajster, wysłuchawszy, że Jędrzejczak jest niewinny, odparł:
— Niewinny... Nu, to niech ksiądz cieszy się, że jego pacjent pójdzie prosto do nieba. A teraz powiem księdzu — dodał — że, gdyby za każdego zabitego Ruskiego powiesili i rozstrzelali dziesięciu Polaczków, gdyby miasto za każdego strażnika zapłaciło dziesięć tysięcy, a za policmajstra sto tysięcy rubli, nie byłoby takich podłych zabójstw...
Gdy około piątej rano ksiądz wyszedł od policmajstra, zastąpił mu drogę jakiś człowiek z przysłoniętą szalikiem twarzą i rzekł zniżonym głosem:
— Ani depesza adwokatów do Petersburga, ani depesza Dębowskiego do Warszawy nie została wysłana z biura telegraficznego...