Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uściskamy się najdalej w poniedziałek albo wtorek... — odparł doktór. — Tak będziesz trzymał kobiałkę?...
— Nie. W siedzeniu jest skrzynka, tam ją włożę... A pojadę nie prosto do domu, tylko w stronę Łucki... Na piątej wiorście skręcę w lewo i przetnę szosę niedaleko Słomianek.
Jeszcze raz uścisnęli się, i podleśny zeszedł na dół.
Kiedy, zapakowawszy kobiałkę, wziął lejce od stróża i spojrzał w okno, zobaczył podniesioną roletę i na tle żółtawego światła brodatą głowę doktora, kiwającą się gwałtownie.
— Powiedz panu doktorowi, że dziś jadę do Łucki — rzekł Linowski podniesionym głosem, spostrzegł bowiem jakieś dwie figury na przeciwległym chodniku.
„Oczywiście, śledzą mię!... Ale zjedzą trzysta djabłów...“ — pomyślał.
Poprawił w kieszeni rewolwer i trącił lejcami konia, który ruszył tęgiego kłusa, pomimo że na miejskim bruku było więcej błota, aniżeli śniegu. Pod kościołem znowu zauważył jakieś dwa cienie, a już na krańcu miasta przebiegł mu drogę człowiek, który wymachiwał kijem.
Za miastem odetchnął: droga była lepsza i pusta, tylko po bokach chwiały się i szemrały ogromne, nagie topole nadwiślańskie.
— Spóźnili się!... — rzekł. — Teraz mnie już nie złapią...
Ledwie jednak na zakręcie wyminął krzaki, na białym śniegu spostrzegł ciemną masę: były to przewrócone sanie i stos drzewa, który się rozsypał. Linowski gwałtownie skręcił i przez pole objechał barykadę, a potem znów wrócił na gościniec.
Gdyby w tej chwili najwiarogodniejszy człowiek zapewnił go, że sanie z drzewem wywróciły się przypadkowo, nie uwierzyłby. Już bowiem wyfermentowało w nim niezachwiane przekonanie, że go ktoś śledzi, że go ktoś ściga i że co pewien czas spotykać będzie przeszkody. Przysiągłby, że bandyci na-