Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiecie, że byłoby paradne, gdybyśmy tak po Nowym Roku zeszli się wszyscy w szkole!... — zawołał Lisowski.
— Wątpię!... — rzekł Świrski.
— Wy będziecie w szkole, a my w polu!... — uśmiechnął się Linowski.
— Albo pod ziemią... — dorzucił Chrzanowski.
— I wtedy właśnie przeżyjemy wszystkich innych... — wtrącił Świrski.
— To trudno!... — rzekł Jędrzejczak. — Kogo tak swędzi gardło, ten musi iść na rożen...
— A ty jesteś pewny, że nie pójdziesz na rożen?... — odezwał się Starka.
— Panowie!... — zabrał głos Świrski. — Konie czekają... Kto łaskaw, niech gotuje się do podróży. My z Linowskim wyjeżdżamy zaraz... Inni po dwu i po trzech niechaj wyruszają za nami niby na święta... Między czwartą i piątą zjedziemy się u gajowego w Słomiankach i tam dostaniemy broń...
Zbliżył się do niego Soliter i rzekł półgłosem:
— Mój drogi, ponieważ sam powiedziałeś, że niema nic nagłego, więc ja... tym razem nie pojadę z wami...
— Jak chcesz...
— Ja także muszę się namyślić... — dodał Leśniewski.
— A ja pojadę — rzekł Starka — i zobaczę, w jaki sposób pan Świrski odegra rolę wodza... Będę nawet słuchał jego rozkazów, ale...
— Zobaczysz — wtrącił żywo Linowski — że to nasz polski Napoleon...
— A ty jego Murat...
— No, nie błaznujcie!... — upomniał ich Lisowski. — Komu w drogę, temu czas...
— A może: komu w trumnę, temu czas?... — roześmiał się Chrzanowski.