Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wało mu się, że wichry gwarzą ze sobą nad jego głową i radzą, aby go porwać.
Znowu począł iść naprzód, lecz bardzo powoli. Przerażał go skrzyp śniegu pod nogami, jak złodzieja, który do cudzej komory wchodzi.
Nagle, wyciągniętą przed siebie ręką uderzył o coś: były to drzwi stodoły. Szymek przeżegnał się i wszedł.
Głośne chrapanie wskazało mu dalszą drogę. Szymek wszedł na środek stodoły i nagle zatrzymał się. U nóg jego, twardym snem ujęty, leżał handlarz.
Chłop pochylił się nad nim, targnął go parę razy za ramię i rzekł:
— Wstawaj, Żydu!
— Kto to jest? — spytał rozmarzony Josek, siadając na swem lichem posłaniu.
— No, ja!...
— Jakie ja?
— No ja, Szymek!
— Czy już pora jechać? — spytał handlarz.
— Pora ci jechać na kirkut!
Josek zupełnie oprzytomniał.
— Co wy gadacie? — Zwarjowaliśta, Szymku, czy co?
— Com miał zwarjować?... Zapłacę ci twoje pięć rubli, nie bój się!
— Ja się nie boję! ja nie chcę pięć rubli! naco takie żarty?... Przez wasze głupstwo, to mi tak serce bije, że strach!
— Ja tam nie żartuję, ino naprawdę przyszedłem ci tu śmierć zrobić, bestyjo!
— Aj waj!
— Cicho, Żydu! — przerwał Szymek, potrącając go ręką w głowę. — Pomodliłbyś się lepiej w tej ostatniej godzinie.
— Będę się modlił! — odparł handlarz, trzęsąc się jak galareta. — Aj waj! niech Pan Bóg da zdrowie panu Szymonowi za jego żarty takie.