Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ognie uderzyły mi na twarz, kiedym usłyszał podobną rekomendacją. Zmieszałem się jak sztubak, jakbym stał wobec Ewci; to też bez najmniejszego protestu ściskałem wyciągnięte do mnie ręce młokosów, których nawet nazwisk nie pamiętam.
Przysiągłem sobie, że już noga moja nie postanie w tem towarzystwie; Teofil zaś, jakby nic nie zaszło, wciąż pytał:
— Więc co?... więc co Bismarck?...
— Nic... głupstwo! — mówił jakiś blondyn, z fizjognomją, która nie zdradzała wielkiego szacunku ani dla mnie, ani dla Teofila. — Prawie nic... Mówiono tylko w konsulacie, że Bismarck chce detronizować Alfonsa hiszpańskiego.
— Nie rozumiem. Naco mu to?... — pytał natarczywie Teofil.
— No, jakże naco? W Hiszpanji rewolucja... potem republika... Unja z Francją, potem z Włochami... Związek rzeczypospolitych romańskich...
— Nie rozumiem... Co Bismarckowi po unji romańskiej?
— Co?... Chce wywołać powszechną wojnę i zabrać dziesięciomiljardową kontrybucją. To takie jasne, panie, takie jasne...
— Teofilu — szepnąłem — pieczeń ci wystygnie.
— Lubię zimną — odparł mój przyjaciel. — A z miejscowych wiadomości nic nie słychać?
— Będzie dobrze! — odparł blondyn, podnosząc wgórę widelec.
— Żartuje pan — westchnął Biedrzyński.
— Słyszałem to wczoraj z ust pułkownika żandarmerji.
— Pułkownika?... — powtórzył Teofil, kierując czerwone ze wzruszenia ucho w stronę mówcy.
— Tak. Leczę jednego kapitana żandarmerji na kamień. Wczoraj był u niego, przy mnie, pułkownik i spytał się: czy kamień już wyszedł? Odpowiadam, że jeszcze nie, ale za tydzień, to z pewnością — także nie wyjdzie. Wtedy pułkownik