Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jadę z tobą! — zawołał pan Mateusz i siadł do honorowego przedziału z akcentem osoby, przynoszącej zaszczyt rodzajowi ludzkiemu.
Omnibus toczył się zwolna, a znajomy nasz, rozmyślając zapewne o wystawie, spoglądał to na ulicę, to na obdartego konduktora, to wreszcie na jedynego współtowarzysza Żyda o fizjognomji poważnej i inteligentnej. Znudzony wreszcie milczeniem, zaczął:
— Pan starozakonny zapewne handlujący?
Pan starozakonny skrzywił się i odparł:
— Bynajmniej!
„Co u djabła, czem on jest?“ — pomyślał oszczędny człowiek, a potem dodał głośno:
— Więc zapewne kupiec?
— Bynajmniej! — odparł interpelowany.
Ta odpowiedź zaniepokoiła już Mateusza, chwytając się więc ostatniej deski zbawienia, spytał:
— Więc... może z zagranicy?...
— Bynajmniej! Ja mam swoją wieś...
Twarz oszczędnego człowieka rozjaśniła się.
— Jakże szanownemu panu idzie na gospodarstwie?
— Zwyczajnie jak nam obywatelom, źle. Pierwszego roku wszystkie pola zasadziłem burakami, ale coś padło i buraki wyginęły. Na drugi rok zasiałem pszenicę, ale się nie udała, na trzeci wszystko ugorowałem, i znowu nie było zysku, a na czwarty wszystko chłopom sprzedałem, i nawet nie było czem długów popłacić! Och!...
— Szanowny pan zapewne tylko sobie dworek zostawił?...
— Co mi po dworku, kiedy w nim nic niema?... Sprzedałem i dwór.
— Więc pan dobrodziej teraz nie ma wsi?
— Tak jakbym miał, bom już miał; u nas, u obywateli, choć kto sprzeda, zawsze rachuje się, że ma.
— Teraz pan zapewne do handlu powrócił?