Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem ujrzałem jakąś ufryzowaną głowę, pachnącą migdałowym olejkiem, dalej karminowe usta, pachnące różaną maścią, skrzydlaty krawacik, pachnący millefleur’em. Żwawy właściciel tych wszystkich osobliwości, nie patrząc nawet na nas, odskoczył jak kangur do drugich drzwi, które wiodły do sieni.
— Aaa... anielska panna Marja! — wykrzyknęła nagle ufryzowana głowa. — I dokąd w porze tak spóźnionej?
— Dobry wieczór panu! Idę aż na Nowe Miasto.
— Jakto, samotna? pozbawiona czujnego oka przyjaźni?...
— Kiedy nie mam z kim... Chi! chi! chi!
— Szydzisz pani, wszakże ja jestem! — zawołał miły młodzieniec, ciągnąc pannę do swego wonnego przybytku. — Najwyżej za pięć... co mówię? za minutę, wróci Ferdzio, zastąpi mnie w pełnieniu moich obowiązków, a wtedy...
— Albo to prawda, że on tak prędko wróci? Chi! chi! chi!
— Na popioły matki mojej, tak prawda! A wreszcie choćby się nawet i opóźnił trochę...
— O toby było bardzo źle!
— Owszem, to byłoby bardzo dobrze, bardzo wzniośle, panno Marjo, ponieważ zyskałbym sposobność wypowiedzenia pani tego, co jak kamień Syzyfa ugniata mi serce.
— I i i... ja nie rozumiem, co pan mówi.
— Nie rozumiesz pani?... O gorzka ironjo najwyrafinowańszego okrucieństwa kobiecej tkliwości! Jakto, więc nie rozumiesz pani tego, że cię ubóstwiam, że całą wieczność pragnąłbym rozkoszować się eolskim dźwiękiem twego głosu, że każdej chwili pragnąłbym pić czar...
Dyń!... dyń!... dyń!... — odezwał się dzwonek.
— Ktoś dzwoni, niech pan idzie otworzyć!
— Przekleństwo! szatani!... o jakże niemiłosiernym...
Dyń!... dyń!... dyń!...