Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marzeń bawi jak najwykwintniejszą i najdowcipniejszą rozmowę.
— Oto już zbliżamy się do kresu naszej wędrówki — donosi uprzejmy Karol. — Za chwilę wyminiemy solny magazyn, młyn parowy i staniemy przy czółnach... Jak Wisła opadła!... Czy nie lęka się pani, abyśmy nie musieli przechodzić ją suchą nogą?
— Nie lękam się — uspokoiła go panna Marja.
— Uważam, że bardzo wiele osób idzie w tamtą stronę — będziemy mieli zatem dość liczne, lubo niekoniecznie przyjemne towarzystwo... Policja powinnaby zabronić kąpieli przy brzegu, po którym tyle dam przechodzi... Otóż i stacja... Co za tłum!... jakie mnóstwo czółen i żagli!... Cha!... cha!... cha!... słyszę harmonijkę... Czy nie obawia się pani, abyśmy nie dostali miejsca?...
— Nie obawiam się — upewnia znowu wytrwałego mówcę panna.
W tej chwili grono nowych przyjaciół naszych dotarło do stacji, położonej u stóp parowego młyna. Stacja jest to dość brudny i błotnisty brzeg, zawalony stosami belek, gromadą pustych beczek, ogromną kupą drobnego żwiru i ciągle zmieniającym się tłumem amatorów na Saską Kępę, którzy przybywali z miasta, gapili się, wsiadali na czółna, ciesząc się przy tem wszystkiem niewymownie i gadając niemiłosiernie. Przez ten czas grzeczny pan Karol odczytuje pannie wypisane na żaglach statków tytuły i stara się jak najpopularniej objaśnić różnice między Jowiszem a Izabellą i Pod kogutem, tudzież między Zygmontem, Szybkobiegiem, a Salomońską Extrum.
— Proszę pana!... proszę państwa!... — wołali przewoźnicy — zara odjeżdżam!... do kompanji!... zara odpływam!... już mam kilka osób!... Graj, Władziu!...
— I granie nie pomoże!... — odparł siedzący w jednem z czółen Władzio, o którym trudno było powiedzieć, czy wię-