Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój panie — odezwała się pani Weronika — poco mamy tak daleko szukać, kiedy w najbliższych znajomych nam kółkach jest tyle blagi, że ta wystarczy do doskonałego objaśnienia wyrazu...
— No, żegnam państwa! — przerwała pani Balbina, nie mająca zwyczaju robić sobie z nikim ceremonji. — Uważam, że pani Weronika znalazła już swój ulubiony temat, nie chcę więc jej przeszkadzać...
— Ależ pani!... Ależ droga pani!... — zawołali jednocześnie gościnni państwo Sylwestrowie, zrywając się z krzeseł, zapewne dla zatrzymania tak przyjemnej osoby.
— Słowo daję, że nie mogę dłużej czekać... Mąż będzie niespokojny, a przytem głowa trochę mnie boli! — tłomaczyła się pani Balbina, całując tymczasem damy i łaskawie podając rączki mężczyznom.
— Może pani dobrodziejka pozwoli sobie służyć? — spytał szanowny Ezechjel.
— O dziękuję! bardzo dziękuję, mam tylko parę kroków do domu. Adieu!...
I w kilkanaście sekund znikła.
— Zawsze do męża i zawsze przy mężu... co za doskonała kobieta! — zaczął gospodarz z dwuznacznym uśmiechem.
— Ach, Boże! — zawołała z gniewem pani Weronika. — Oto jest dopiero przykład blagi... Niby to kocha męża, a ma kochanków tuziny...
— Jest na pozór bardzo rozsądna i taktowna, a przecież robi szalone wydatki i zaciąga długi — dodał Ezechjel.
— Pod pretekstem szczerości prawi ludziom impertynencje — uzupełnił Sylwester.
— Tak, istotnie... — pochwycił miły Fabjan. — Pani Balbina bardzo szczęśliwie przyczyniła się do objaśnienia rzuconej kwestji!... Lecz o Boże! — zawołał nagle — jest już kwadrans po dziesiątej, a ja mam odwieźć z teatru moją siostrę, panią baronowę X., pozwolicie więc państwo, że pożegnam...