Strona:PL Balzac - Szuanie czyli Bretania w roku 1799.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To dyabelnie przypomina drogę do raju! — mruknął Beau-Pied.
Dzięki doświadczeniu pocztyliona panna de Verneuil niezadługo ujrzała zamek Vivetière. Gmach ten wzniesiony na szczycie wyniosłości broniły dwa wielkie jeziora, nie dozwalając dostać się do niego inaczéj, jak tylko tą wąską i stromą drożynką. Część półwyspu, w któréj znajdowały się mieszkalne zabudowania i ogrody, zasłaniał głęboki rów, przekopany w pewnéj odległości od zamku. Rów ten łączył się ze stawami i przyjmował w siebie nadmiar ich wód, a w razie potrzeby napełniony zamieniał półwysep w niezdobytą wyspę, drogocenne schronienie dla naczelnika partyi, którego niepodobna było schwytać, chyba zdradą własnych ludzi. Usłyszawszy skrzyp zardzewiałych zawiasów bramy, wiodącéj pod sklepienie owalnego portyku, zniszczonego podczas ostatniéj wojny, panna de Verneuil wysunęła główkę. Karetka wjeżdżała właśnie na wielkie podwórze prawie kwadratowe, ograniczone z trzech stron wodą jezior. Dziki koloryt krajobrazu, który przedstawił się jéj oczom, zatarł na chwilę wszystkie marzenia o miłości i kokieteryi, które nią kołysały. Te smutne brzegi, kąpiące się w wodach, pokrytych szerokiemi kępami zielonych, wodnych roślin, tworzących jakby wielkie modre plamy, miały za całą ozdobę kilka tylko drzew nadwodnych, odartych z liści. Przez ich niskie i zgrubiałe wierzchołki gałęziste, wznoszące się ponad trzciny i krzewy dziwaczne, przerażające sprawiały wrażenie. Te płoty bezkształtne zdawały się poruszać i przemawiać, gdy żaby, skrzecząc, zpod nich uciekały i gdy kurki wodne, obudzone łoskotem wjeżdżającéj karety, z krzykiem i łomotem na brudne chroniły się wody.
Podwórze, otoczone wysokiemi trawami i zwiędłemi, karłowatemi krzewami lub pasorzytnym chwastem, wyłączała wszelką myśl o porządku i przepychu. Zamek wyglądał jakby opuszczony od dawna. Dachy zdawały się uginać pod ciężarem pokrywających je dzikich roślin. Mury, jakkolwiek wzniesione z wielkich, trwałych i twardych kamieni, przedstawiały wszakże mnóstwo szczelin, wokoło których zaczepiony bluszcz wił się aż do stropów. Dwa skrzydła, połączone pod kątem prostym, z wielką i wysoką basztą wprost stawu, stanowiły cały zamek, którego drzwi i okiennice spróchniałe i ledwo wiszące na zawiasach, balustrady zardzewiałe, zdawały się oczekiwać tylko pierwszéj burzy, aby się w gruzy rozsypać. Ostry wiatr dął przez szczeliny tych ruin, którym blade księżycowe światło niepewnością i drżeniem swojém nadawało fizyognomię i charakter wielkiego szkieletu.
Trzeba-bo widziéć kolory tych granitowych kamieni szarych i błękitnych w połączeniu z kolorami piaskowców czarnych i bru-