Strona:PL Balzac - Gabinet starożytności.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoził tak jak jeszcze nigdy, potrącał o pojazdy, uderzył o słup na placu, jechał sam nie wiedząc dokąd. Koń, nie czując ręki woźnicy, pomykał przez quai d’Orsay do stajni. Na zakręcie w ulicę de l’Universite stał Józef, zatrzymał kabrjolet.
— Panie, rzekł starzec z wystraszoną miną, nie może pan wracać do domu, przyszli pana aresztować...
Wikturnjan odniósł to aresztowanie do sfałszowanego przekazu który wszakże nie mógł jeszcze dojść do rąk prokuratora, nie zaś do prawdziwych weksli, które od kilku dni zaczęły się ożywiać w postaci formalnych wyroków, i które ręka komorników puściła w ruch z towarzyszeniem szpiegów, świadków, sędziów pokoju, komisarzy policji, żandarmów i innych przedstawicieli ładu społecznego. Jak większość zbrodniarzy, Wikturnjan myślał już tylko o swej zbrodni.
— Jestem zgubiony! wykrzyknął.
— Nie, panie hrabio, niech pan jedzie do hotelu la Fontaine, na ulicę Grenelle. Zastanie pan tam pannę Armandę, powóz stoi zaprzężony, jaśnie panienka czeka na pana, zabierze pana ze sobą.
W zamęcie myśli, Wikturnjan chwycił tę gałąź której mógł dosięgnąć ręką w topieli; pobiegł do hotelu, ujrzał i uściskał ciotkę, która płakała jak Magdalena; możnaby rzec, że jest wspólniczką błędów bratanka. Oboje wsiedli do powozu i w kilka chwil później, znaleźli się za rogatkami Paryża, na gościńcu do Brest. Wikturnjan, przygnębiony, trwał w głębokiem milczeniu. Kiedy bratanek i ciotka wszczęli rozmowę, padli oboje ofiarą nieszczęsnego quiproąuo, które rzuciło bez