Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż za tortury! wykrzyknął Julian.
— Co tobie się dzieje? spytała żona z objawami żywego niepokoju.
— Doszedłem do tego, odparł Julian, iż pytam sam siebie, czy to ty postarałaś się o ten list, aby rozproszyć moje podejrzenia, odparł rzucając jej list. Osądź tedy moje męczarnie!
— Nieszczęśliwy, rzekła pani Julianowa upuszczając papier, żal mi go, mimo że mi uczynił wiele złego.
— Ty wiesz, że ze mną mówił?
— Och! poszedłeś doń, mimo danego słowa, rzekła ze zgrozą.
— Klemencjo, miłość nasza jest w śmiertelnem niebezpieczeństwie, znajdujemy się poza wszystkiemi zwyczajnemi prawami życia, porzućmy tedy czcze formy w chwili tak krytycznej. Słuchaj, powiedz mi, pocoś wychodziła dziś rano. Kobiety pozwalają sobie niekiedy w stosunku do nas na niewinne kłamstwo: rade są czasem taić przyjemność jaką nam gotują... Przed chwilą pomyliłaś się zapewne mówiąc żeś nie wychodziła z domu.
Wszedł do gotowalni i przyniósł kapelusz.
— Ot, masz, patrz; nie miałem zamiaru bawić się w Bartola, ale twój kapelusz cię zdradził. Te plamy, czy to nie krople deszczu? Zatem jeździłaś gdzieś dorożką, tych parę kropel zwilżyło twój kapelusz kiedy szłaś do dorożki, jadąc czy też wracając. Ale kobieta może wyjść z domu bardzo niewinnie, nawet powiedziawszy mężowi że nie wyjdzie. Tyle może być przyczyn do odmiany zdania! Kaprys, czyż to nie jest wasze prawo? Nie jesteście zobowiązane do kon-